wtorek, 4 października 2016

Rozdział XLVI

- Lipowa? Lipna? - wyszeptałam, energicznie stukając kciukami w ekran telefonu.
Miałam jeszcze resztki nadziei, że zapisałam adres kancelarii podyktowany mi przez pana Edwarda - prawnika ojca.
- A byłaby pani na tyle łaskawa, by podać jeden adres? - wtrącił z przekąsem taksówkarz, nerwowo bijąc palcami w skórzaną kierownicę samochodu.
Czułam, jak ze stresu zaczął zalewać mnie zimny pot.
Samolot wylądował na warszawskim lotnisku niespełna pół godziny wcześniej. Jeszcze siedząc w fotelu Boeinga wszystko wydawało się takie proste. Miałam w planach szybko pojechać do kancelarii, podpisać jakieś dokumenty, sprawnie przeprowadzić rozmowę dotyczącą pogrzebu i wracać do Anglii. Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy komplikacje zaczęły atakować mnie już w taksówce.
- Proszę szybciej! Nie mam całego dnia! - wybuchnął starszy mężczyzna, gdy ja głęboko wewnątrz panicznie płakałam.
Przysięgam, że kancelaria mieściła się przy ulicy, która w nazwie miała coś z lipą.
- Ulica Hoserów - oznajmiałam kierowcy, zrezygnowana.
Dom rodzinny był ostatnim miejscem, w którym chciałabym się znaleźć. Był też jednym z niewielu miejsc, których adresy wykute były w mej pamięci.
- Tak długo musiała pani myśleć... ? - dodał z przekąsem taksówkarz, wpisując adres na ekranie telefonu.
W kilka sekund później, zanim pod wpływem nerwów zdążyłam mu odpyskować, ruszył z piskiem opon.
Starszy mężczyzna pędził drogą ekspresową swym kilkunastoletnim Oplem. W pojeździe było naprawdę duszno, już pomijając wszechobecny, mdły zapach wanilii. Niestety gdy tylko uchyliłam szybę na kilka centymetrów, kierowca, delikatnie mówiąc, zwrócił mi uwagę. Musiałam więc zaakceptować niezbyt komfortowe warunki i w myślach usiłować przekonać samą siebie, że przyjazd do Polski był świetnym pomysłem.
Aby jakkolwiek umilić sobie podróż, wsunęłam do uszu słuchawki. Odtworzyłam pierwszą lepszą playlistę, obserwując widoki malujące się za szkłem. Pola pokryte cienką warstwą śniegu, która powoli topiła się pod wpływem ostrych promieni słonecznych, pnie drzew, które dzieliły nienaturalnie równe odległości... Delektowałam się polskim krajobrazem. Mimo tego, iż z ojczystym krajem łączyły mnie nienajlepsze wspomnienia - na kilka minut skupiłam się wyłącznie na jego pięknie.
- Idioto! - z momentu zadumy wyrwał mnie krzyk, który był na tyle głośny, że przebił się przez muzykę wypływającą z słuchawek.
Jednym ruchem dłoni odetkałam uszy, ciągnąc za biały kabel. Piosenkę zastąpił mi pisk opon, a następnie huk i niekontrolowane wyrwanie ciała w przód.
Otworzyłam szeroko oczy, przyglądając się czerwonej od złości twarzy taryfiarza. Strzelał wiązanką przekleństw, uderzając dłońmi w kierownicę. Co jakiś czas przypadkowo uruchamiał tym sposobem dźwięk klaksonu.
Swoje zdezorientowane spojrzenie przeniosłam na czarnego Jeepa, którego zderzak nie był w najlepszym stanie. Choć wciąż w stanie lepszym niż przednia lampa starego Opla, której część znalazła się aż kilka metrów przed maską samochodu.
- Czy pan właśnie... - przełknęłam głośno ślinę, z niedowierzaniem otwierając szeroko oczy. - Czy pan właśnie wjechał w samochód znajdujący się przed nami... ?
Uniosłam jedną brew, nie kryjąc zdumienia. Mój przyjazd do Polski zdecydowanie nie był dobrym pomysłem. Wszechświat dał mi już wystarczająco dużo znaków.
- Czy pani naprawdę jest aż tak głupia, czy tylko udaje? - na jego odpowiedź nie czekałam długo.
Tym razem nie zignorowałam słów krytyki. Jeśli w ogóle ów słowa podchodziły pod krytykę.
- Mam nadzieję, że dwadzieścia funtów wystarczy... - czując, jak moje tętno przyspiesza pod wpływem nerwów, wsunęłam dłoń w kieszeń spodni.
Wyciągnęłam z niej kilka zwiniętych banknotów, z których jeden wrzuciłam na przednie siedzenie. Kierowa obdarzył mnie chłodnym spojrzeniem, gdy chwyciłam za klamkę w celu wydostania się z pojazdu.
Odległość dzielącą taryfę i Jeepa nazwać można było centymetrami. A może nawet milimetrami... ?Stojąc na uboczu przyglądałam się dokładnie obu pojazdom, porównując szkody. W zasadzie nie było czego porównywać, gdyż po stłuczce ucierpiało głownie auto taksówkarza. Świadom tego był nawet kierowca drugiego samochodu, który już z niego wysiadł i jak gdyby nigdy nic odpalił papierosa, opierając się biodrem o maskę. Nie widziałam jego twarzy, gdyż z mej perspektywy mogłam obserwować jedynie jego plecy. Po posturze stwierdziłam, iż był młodym mężczyzną.
Z momentu zadumy wyrwał go dźwięk dzwoniącego telefonu. Nie był to jego telefon.
- Ed? - zaczęłam, wzrokiem mierząc już nie młodego faceta, a znajdujące się obok drogi pole.
- Któż by inny - byłam w stanie usłyszeć, że mówiąc, na jego twarzy królował uśmiech. - Spotkamy się za jakieś dwie godziny? - dodał szybko i entuzjastycznie.
- Dzisiaj mam dość napięty grafik... - odpowiedziałam, czując, jak z nerwów moją twarz pokryły gorące rumieńce. - Może jutro?
- Jutro... - powtórzył, intensywnie myśląc. - Raczej tak. Coś wykombinuję.
- W takim razie... do jutra - wymusiłam uśmiech.
- Nie możesz rozmawiać? - w jego głosie wyczułam zawód.
- Teraz nie. Odezwę się później. Na razie! - pożegnałam się dość szybko, czując, iż kilkanaście centymetrów za mną ktoś się czai.
- Zna pani tego gościa? - zaczął szatyn, widząc, iż już odwracam się twarzą w jego stronę. Dłonią wskazał na taksówkarza.
Na mój widok chwilowo zastygł, jakby zakrztusił się cukierkiem. Po kilku sekundach przełknął ślinę, starając się opanować.
- Nie. Jestem tylko pasażerem - odpowiedziałam po chwili, zbyt często mrugając powiekami i przygryzając nerwowo wargę. Moje tętno przyspieszyło.
Taryfiarz w końcu zdecydował się na opuszczenie Opla i załatwienie sprawy w sposób godny dorosłego człowieka. Młody kierowca poprosił go o wypełnienie odpowiednich dokumentów, sam również złożył podpis na kilku kartkach. Nie minął kwadrans, a dwójka bez zbędnych kłótni gotowa była opuścić miejsce kolizji. Problem tkwił jedynie w tym, iż nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić. Pogodzić się z taksówkarzem? Łapać stopa? Szukać przystanku komunikacji miejskiej, jakby zapominając o fakcie, że znajdowałam się na ekspresówce?
- Podrzucę panią do centrum - zaoferował szatyn, obojętnie podchodząc do drzwi od strony miejsca pasażera.
Otworzył je, po czym zaprosił mnie do środka ruchem dłoni. Na moment zamarłam, głęboko oddychając.
- Dziękuję, ale... - wydusiłam z siebie.
Ale? Nie miałam wyjścia. Krótka przejażdżka we dwoje była jedyną rozsądną opcją.
- Nie będę wysłuchiwał wymówek. Proszę - raz jeszcze wykonał dłonią ten, moim zdaniem, zbyt kulturalny gest.
Nie odezwałam się słowem, a jedynie wskoczyłam do Jeepa, niczym obrażone dziecko.
Przez pierwsze kilka minut jechaliśmy w ciszy. O dziwo, nie było tak niezręcznie, jak to sobie wyobrażałam. W tle wybrzmiewał głos radiowca, który zachęcał słuchaczy do wzięcia udziału w konkursie esemesowym. Jego słowa nieco zagłuszał szum klimatyzacji.
Gdy szatyn zmieniał bieg, wzrok niekontrolowanie przeniosłam na jego dłoń. Czwarty palec zdobiła srebrna obrączka. Rzuciłam pytaniem, zanim zdążyłam się zastanowić.
- Jesteś żonaty? - spojrzeniem zmierzyłam jego twarz i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak nietaktowne były moje słowa.
- Czy naprawdę od tego chcesz zacząć naszą rozmowę?
Na jego twarzy pojawił się jeden z tajemniczych uśmiechów.
- Faktycznie. Może od razu przejdziemy do momentu, w którym obwiniasz mnie za nagłe zniknięcie? - zaoponowałam gwałtownie.
Na moment oboje zamilknęliśmy. Moja reakcja zszokowała nie tylko jego, ale i mnie. Początkowo na jego twarz wskoczył rumieniec, lecz obecność rumieńca szybko zastąpił ostrożny uśmiech.
- Tak, jestem żonaty - przyznał Dominik, udając, że nie usłyszał rzuconego przeze mnie, niefortunnego pytania.
Nawet nie starałam się kryć radości, jaką wzbudziło we mnie ominięcie tematu przeszłości. Widocznie się rozluźniłam, odwracając się w jego stronę, zaintrygowana.
- Zdradź jej imię - uniosłam jedną brew, koniecznie chcąc poznać tożsamość małżonki.
- Niby dlaczego? - prychnął, widocznie rozbawiony.
- Daj spokój. To tylko imię... - przewróciłam teatralnie oczami, zgrywając osobę niezainteresowaną jego życiem prywatnym.
- Zofia - rzucił w końcu, zapewne mając nadzieję, iż nie planuję drążenia tematu.
Musiał więc zdziwić się, gdy zaczęłam wymieniać.
- Zosia Dyńska, Nowicka... Łęczycka... znamy jakąś jeszcze? - zerknęłam w jego stronę, widocznie pochłonięta odszukiwaniem Zofii w pamięci.
- Już ją wymieniłaś - odpowiedział, zmieniając pas i udając, iż nasza rozmowa była zwykłą pogawędką.
- Zosia Łęczycka - podsumowałam.
Przytaknął.
I na tym zakończyliśmy.
Po chwili namysłu dotarło do mnie, że przystojny szatyn, dla którego jeszcze dwa lata wcześniej byłam całym światem... teraz odnalazł dla siebie inny świat.
- Gdzie cię podwieźć? - zagaił, gdy został zatrzymany przez czerwone światło.
- Sama już nie wiem... - westchnęłam, zamyślona.
Nie byłam pewna, czy faktycznie zmartwił mnie brak znajomości dokładnego adresu kancelarii, czy też aktualny stan cywilny byłego faceta. Błędnym wzrokiem mierzyłam samochody, które mknęły przez skrzyżowanie.
- Może wybierasz się do kancelarii Lipińskiego? Albo szukasz hotelu, bo na Hoserów lepiej się nie pojawiać? Chociaż czekaj... - zdecydował się na wymianę powietrza zaległego w płucach. Wręcz strzelał we mnie słowami. - Nie mieszkasz w Polsce, no nie? - miałam nadzieję, iż to pytanie było ostatnim w tej rundzie.
- Nie - odpowiedziałam chłodno.
Przygryzł wargę, przytakując kilkukrotnie.
- Gdzie zamieszkałaś? Dobrze ci się żyje? Masz kogoś? - wzrokiem mierzył jezdnię, gdy ja wręcz umierałam z nadmiaru wyrzuconych przez niego słów.
- Dominik? - zareagowałam w końcu.
Zerknął na moment w moją stronę, widocznie zainteresowany.
- Nie jesteśmy już przyjaciółmi. Mieszkam za granicą i to powinno ci wystarczyć - zachowałam spokój, całkowicie wierząc w prawdziwość swych słów.
Na początku wyglądał, jakby szykował się do dyskusji, lecz dzięki Bogu szybko dotarło do niego, iż mam całkowitą rację. Nasza miłość i przyjaźń były jedynie wspomnieniem.
Odezwałam się kilka minut później.
- Skąd wiesz o kancelarii Lipińskiego? - uniosłam jedną brew, nawet nie próbując kryć zaskoczenia.
Ha! Wiedziałam, że miejscówka Edwarda w swej nazwie kryła coś z lipą!
- Prosił o pilne spotkanie. Przyleciałem dziś z Austrii - odpowiedział obojętnie.
- Z Austrii? Mieszkasz w Austrii?
- Nie jesteśmy przyjaciółmi.
Zareagował oschle. Początkowe złudzenie przyjemnej atmosfery odeszło w niepamięć.


Wjechaliśmy na podziemny parking nowoczesnego budynku. Kierowca nie raczył poinformować mnie, gdzie się znajdowaliśmy. Obstawiałam, iż w biurowcu mogła znajdować się kancelaria Lipińskiego, ale pewności nie miałam.
W milczeniu opuściliśmy samochód. Dominik zamknął pojazd pilotem, a następnie powędrował w stronę windy. Poszłam za nim, nie mając zarówno odwagi jak i ochoty na zadawanie pytań. Wysiedliśmy na czwartym piętrze, gdzie jako pierwsze moim oczom ukazało się drewniane biurko. Nad jego blatem pochylała się szatynka, która na oko miała czterdzieści lat. Gdy usłyszała rozsuwające się drzwi windy, odwróciła się w naszą stronę, na twarz wprowadzając obowiązkowy uśmiech.
- Dzień dobry - przywitała nas, w tym samym czasie otwierając kalendarz. - Są państwo umówieni? - dodała, zerkając w notatki.
Dominik podszedł do biurka, a ja po prostu skopiowałam jego ruchy. Stanęłam obok.
- Edward Lipiński zaprosił nas na spotkanie. Aleksandra Sulewska i Dominik Wysocki - poinformował kobietę stanowczym głosem, uśmiechając się przy tym uprzejmie.
Ludzie w wieku naszych rodziców zwykli uważać Dominika za poukładanego, mądrego chłopca, który nie posiadał wad. Był dla nich chodzącym ideałem, gdyż potrafił dostosować się do rozmówcy. To dlatego szatynka znajdująca się za biurkiem przyglądała mu się z takim zachwytem.
- Ola Sulewska? - otworzyła szerzej oczy, przyglądając mi się dokładnie.
- Mhm... - przytaknęłam, widocznie się rumieniąc.
Sytuacja była tak niezręczna... Wszystkie sprawy związane ze śmiercią ojca i przyjazdem do Polski były dla mnie niesamowicie stresujące. Nie byłam w stanie nawet zapytać kobiety, dlaczego aż tak ciekawiła ją moja tożsamość.
- Zna pani Olę? - odezwał się Dominik, teoretycznie próbując uratować krępującą sytuację.
Nie był moim rodzicem. Mógł sobie darować.
- To nieważne - wtrąciłam szybko, mierząc towarzysza mroźnym spojrzeniem. - Gdzie mamy iść? - wzrok przeniosłam na sekretarkę, wyczekując odpowiedzi.
Kobieta zaprosiła nas do niewielkiego gabinetu. Drzwi otwierało się do wewnątrz, więc przy naszym wejściu nie obeszło się bez zahaczenia nimi o pana Edwarda. Akurat sięgał po dokumenty znajdujące się na regale. Nie minęła sekunda, a szatynka ujęła obiema dłońmi łokieć mężczyzny, widocznie przerażona.
- O matko! Przepraszam! - niemal krzyczała, zdezorientowana. - Bardzo boli? - przyglądała się dokładnie skwaszonej minie mężczyzny.
- Nic się nie stało. Będę żył... - zaśmiał się, próbując zakamuflować ból wypisany na twarzy.
Razem z Dominikiem staliśmy w progu, dokładnie przyglądając się sytuacji. Sekretarka nawet nie starała się być ostrożna przy otwieraniu drzwi. Na miejscu pana Edwarda skręcałabym się z bólu, dzwoniąc po karetkę...
- Ależ wyrosłaś... - zaczął Lipiński, przyglądając mi się z zachwytem.
Niekontrolowanie zmarszczyłam brwi.
Czy wszyscy w Polsce mnie znali, czy tylko mi się zdawało... ? Naprawdę chciałam mieć już za sobą tę przedziwną wycieczkę do Warszawy.
- Witam pana, Dominik Wysocki - mój towarzysz wysunął dłoń przed siebie, koniecznie chcąc wyjść na wychowanego chłopaka.
- A właśnie... - w końcu zdobyłam się na słowa. - Co tu robi Dominik? Myślałam, że nasze spotkanie dotyczy spadku zostawionego przez ojca... - przyglądnęłam się twarzy prawnika, niecierpliwie czekając na wyjaśnienia.
Starszy mężczyzna westchnął, wprowadzając na twarz tajemniczy uśmiech. W geście zaproszenia wskazał dłonią na fotele ustawione przy biurku.
- Usiądźcie, proszę. Za moment wszystko sobie wyjaśnimy.
Zerknęłam niepewnie na Wysockiego, który w sekundę po zakończeniu wypowiedzi przez Edwarda, ruszył w stronę fotela. Jeszcze przez chwilę stałam w progu, ręce pozostawiając założone na klatce piersiowej. Rozważałam, czy nie powinnam zrobić awantury, żądając natychmiastowych wyjaśnień, czy może odwrócić się i uciec. Postanowiłam jednak zamknąć drzwi i zająć miejsce obok byłego faceta. Nurtowało mnie, jakimi wiadomościami chciał podzielić się Lipiński.
- No to zaczynamy... - westchnął prawnik, z szuflady biurka wyciągając grubą, granatową teczkę.
Wzrokiem jeździłam między twarzami Dominika i Edwarda oraz plikiem dokumentów, który rozłożony został na blacie.
- Dominiku, wiesz dlaczego tu jesteś? - zapytał, zerkając na Wysockiego znad kartki zapełnionej czarnym drukiem.
Jego pytanie brzmiało komicznie. Czułam się jak w reality show lub teleturnieju. Z trudem powstrzymałam wybuch śmiechu.
- Nie mam pojęcia - przy odpowiedzi wzruszył ramionami, wprowadzając na twarz niepewny uśmiech.
- Nie przedłużajmy - westchnął, na widok mojej zniecierpliwionej miny. - Dawid zdecydował się podzielić swój majątek na waszą dwójkę.
- Co?! - wyrwałam się krzykiem.
Otworzyłam szeroko oczy, czując, jak moje serce przyspieszało z sekundy na sekundę.
Nie byłam skąpa. Nie zależało mi na pieniądzach ojca. Naprawdę. Wręcz byłabym szczęśliwa, gdyby okazało się, że wszystkie jego pieniądze, samochody i mieszkania przekazano organizacjom charytatywnym. Ciężko było mi jednak zaakceptować nazwisko Dominika wpisane w ten pieprzony testament.
- Chyba pan żartuje... - pokręcił głową Wysocki, nie będąc w stanie przetworzyć zaskakującej informacji.
Doskonale zdawał sobie sprawę, iż mój ojciec nie był biedakiem.
- Dom na Hoserów, mieszkanie w Sopocie, mieszkanie w Krakowie, klinika, cztery samochody i... trochę pieniędzy - wymienił Edward, spoglądając w kartkę. - Będziecie naprawdę majętnym małżeństwem - dodał z delikatnym uśmiechem na twarzy.
Uniosłam jedną brew, przyglądając się dokładnie Lipińskiemu.
- Ślub też mamy wziąć? To też tam wpisał? - odpowiedziałam ironicznie.
- Nie - jego ton był radosny. - No ale kiedyś zapewne się zdecydujecie - przytaknął kilkukrotnie, jakby chcąc przekonać nas do małżeństwa.
- Zgadza się - uśmiechnęłam się sztucznie, szybko dodając. - Pomijając fakt, że nie rozmawiamy ze sobą odkąd wyjechałam z Polski, a Dominik jest już po ślubie z Zofią Łęczycką... - moją twarz wciąż rozpromieniał udawany uśmiech.
Nie mogłam doczekać się, aż ujrzę zaskoczoną minę Edwarda. Dałam mu kilkanaście sekund. Przetwarzał w głowie uzyskane informacje, głupiejąc.
- Czyli... Hmm - raz jeszcze przyglądnął się testamentowi. - Czy Dawid wiedział, że nie jesteście parą? - zmarszczył brwi, próbując znaleźć sensowne wytłumaczenie.
- Oczywiście - prychnęłam, oburzona.
No dobrze, a co... jeśli nie wiedział? Jeśli myślał, że wyjechałam do Anglii z Dominikiem? Jeśli zapisał majątek naszej dwójce, abyśmy mogli kupić piękny dom i założyć rodzinę? Byłoby to fatalnym nieporozumieniem...
- Wrócimy do tego za moment - pokręcił przecząco głową, odkładając kartkę na bok. Splótł dłonie na blacie, patrząc mi prosto w oczy. - Czy Dawid rozmawiał z Tobą o Agnieszce?
Powoli wprowadziłam na twarz uśmiech, całkowicie pogubiona w swoich myślach. Czy to nie ten moment w którym powinnam była się obudzić i głośno śmiać z niedorzecznego snu?
- O Agnieszce? No proszę! Zaskocz mnie czymś jeszcze! - roześmiałam się, zdezorientowana. - To jego nowa dziewczyna? Może żona? A może to imię psa? - uniosłam brwi, czekając na odpowiedź.
Edward poprosił Dominika, aby na chwilę zostawił nas samych. To wtedy zorientowałam się, iż sprawa była delikatna. Mina prawnika wyjątkowo spoważniała, gdy intensywnie myślał nad tym, co powinien powiedzieć.
- Byłem bardzo bliskim przyjacielem twojego ojca, Olu - zaczął, widocznie się stresując. - Chcę porozmawiać o losie Agnieszki nie ze względu na to, że jestem prawnikiem, a Dawid zawarł coś w papierach. Chcę porozmawiać o niej jako przyjaciel twojego taty.
Siedziałam nieruchomo, nie mając pojęcia, czego powinnam się spodziewać. Nawet nie stworzyłam w myślach przypuszczalnego scenariusza. Jedynie wyczekiwałam niecierpliwie, aż mężczyzna wszystko mi wyjaśni.
- Dobrze - przytaknęłam, po czym przełknęłam głośno ślinę.
Stresowałam się jak diabli.
- Ponad pół roku temu Dawidowi trafiła się pacjentka w podeszłym wieku. Była jedną z tych, których nie było już sensu leczyć. Kobieta po prostu czekała na śmierć. Nowotwór przejął całkowitą kontrolę nad jej ciałem - mężczyzna zatrzymał się, jakby myśląc nad ciągiem dalszym historii.
- Niech zgadnę - wtrąciłam, z zainteresowaniem przygryzając wargę. - Zaprzyjaźniła się z moim ojcem, stał się cud i kobieta wciąż żyje, a to mój ojciec umarł? I oczywiście ma na imię Agnieszka, hm? - uniosłam jedną brew, czując się jak Sherlock po zakończonym śledztwie.
Edward uśmiechnął się delikatnie, kręcąc przecząco głową.
- Gdyby to było takie proste... - westchnął, wciąż rozpromieniając twarz cieniem uśmiechu. - Niestety Pani Marta zmarła kilka tygodni po trafieniu do szpitala. W związku ze śmiercią pacjentki, jej wnuczka, którą pacjentka się opiekowała, trafić powinna do domu dziecka. Nie trafiła tam jednak, gdyż...
- O nie... - moja mina całkowicie zrzedła, gdy ciało bezwładnie opadło na fotel. - Ojciec zaadoptował Agnieszkę?
Lipiński wzruszył ramionami, wzdychając bezradnie.
- Tym razem masz rację.
Czując, jak pocą mi się dłonie, przetarłam je o spodnie. Moje życie było jakimś nieporozumieniem. Jeszcze nigdy nie miałam aż tylu problemów w jednym czasie. Trasa Eda, sekretny wyjazd do Polski, śmierć ojca, podział spadku, spotkanie z Dominikiem, moja adoptowana siostra i pocałunek z Tomem. O tak, dokładnie, gdzieś z tyłu głowy nie przestawałam myśleć o pocałunku z Tomem.
- Dowal czymś jeszcze - niemal krzyknęłam. - No dawaj! Może ojciec ma długi na grube miliony?! A może moja matka wyszła z więzienia i mnie szuka?! - uniosłam obie brwi, nie panując nad swoim zachowaniem.
- Olu... - mężczyzna przyglądnął mi się z wyraźnym współczuciem w oczach. - Wiem, że jest ci ciężko, ale...
- Nie jest mi ciężko - wzruszyłam obojętnie ramionami. - Ja po prostu nie mam pojęcia, co robić. Zaakceptować przejęcie połowy spadku przez Dominika i żyć spokojnie z myślą, że ta szmata Zosia Łęczycka kupuje sobie samochód za pieniądze mojego ojca? Zostawić adoptowaną siostrę w domu dziecka i męczyć się z wyrzutami sumienia? Zadzwonić do Eda i powiedzieć, że cholernie podoba mi się Tom i nic z tym nie zrobię?
Po zadaniu ostatniego pytania, mentalnie przywaliłam sobie w twarz. Czy ja naprawdę chciałam przeprowadzić z prawnikiem ojca przyjacielską rozmowę? Chyba zwariowałam.
- Musisz podjąć kilka bardzo ważnych decyzji. Wiem tylko, że najlepiej będzie, jeśli zadecydujesz sama.
- Zadzwonię jutro - mruknęłam, wstając z fotela i kierując się w stronę wyjścia.

Resztę dnia spędziłam w hotelowym pokoju. Przebrałam się w piżamę, dużo jadłam, oglądałam dziwne programy telewizyjne. Udało mi się przeprowadzić kilka myślowych debat, w których to naprzemiennie opozycja i propozycja przedstawiały swoje argumenty. Znalazło się kilka, które mogłyby przekonać mnie do adopcji, gdy w tym samym czasie tysiące innych całkowicie odradzały mi wprowadzenie do swojego życia dziecka. Zdecydowana większość głosów w głowie wyjaśniła, iż na sprawę z podziałem majątku nie mam wpływu. Oczywiście analizowałam użycie karalnych gróźb, które skłoniłyby mojego byłego faceta do zrzeczenia się spadku, ale jednak resztki człowieczeństwa odwiodły mnie od tego pomysłu.
Obudziłam się dość wcześnie, wzięłam prysznic, założyłam schludne ubrania i zadzwoniłam do Niny.
- Halo? - przywitał mnie jej cichy, zaspany głos.
- Hej - zaczesałam nerwowo włosy, chodząc w koło po dywanie. - Wciąż jestem w Polsce. Jednak wrócę dziś wieczorem.
- No... - na moment zamilkła. - A powiedziałaś już Edowi o swoim wyjeździe?
Dlaczego zadała to pytanie?! Czy chciała mnie bardziej zestresować?! Doskonale wiedziała, że nie powiedziałam. I nie miałam zamiaru. I czułam się z tym naprawdę źle.
- Nie, Nino. Nie musi o tym wiedzieć. Wracam za kilkanaście godzin - przewróciłam teatralnie oczami. - Muszę kończyć. Trzymaj się!
- Ola! - przebiła się Nesbitt, zanim zdążyłam się rozłączyć.
- Co się dzieje? - zmarszczyłam brwi, zaniepokojona.
- Pamiętaj, że Ed jutro wylatuje. Lepiej, żebyś się z nim nie minęła...
- Mówiłam już, że wracam dzisiaj wieczorem. Na sto procent - odpowiedziałam jej stanowczo.
Całkowicie straciłam rachubę czasu. Zapomniałam o tym, że Ed leci w trasę już następnego dnia... Postanowiłam jednak, że zamiast myśleć nad swoim beznadziejnym położeniem, załatwię wszystkie sprawy w kilkanaście godzin i wrócę do Londynu.
Zdeterminowana opuściłam hotelowy pokój, a następnie taksówką udałam się na wcześniej umówione spotkanie z Edwardem Lipińskim.

Usiedliśmy w jednej z kawiarni, w okolicy domu rodziny zastępczej, gdzie od niedawna mieszkała Agnieszka.
- Boję się, że zmięknie mi serce, gdy ją zobaczę... - spojrzałam niepewnie na mężczyznę, znów przekraczając granice.
Znałam tego gościa od jednego dnia. Dlaczego traktowałam go jak przyjaciela?
W odpowiedzi Lipiński roześmiał się, kręcąc przecząco głową.
- Wątpię. Nie jest jedną z tych małych, słodkich dziewczynek.
- Ma pięć lat. Musi być słodka - zmarszczyłam brwi, wiedząc, że mam rację.
Edward otworzył szerzej oczy, jakby samą mimiką chciał pokazać mi, iż bardzo się mylę.
- Za pół godziny zmienisz zdanie. Zobaczysz, jaka jest... słodka - pokręcił kilkukrotnie głową, podnosząc się z miejsca.
Kilka minut później spacerowaliśmy w kierunku miejsca, gdzie miałam spotkać się z dziewczynką. Nie byłam zdenerwowana. Byłam wręcz podekscytowana. Chciałam już zobaczyć małą i dowiedzieć się, kim była moja siostra.
Weszliśmy do starej kamienicy, a następnie wspięliśmy się po schodach na drugie piętro. W drzwiach przywitała nas uśmiechnięta szeroko kobieta, która z radością zaprosiła nas do salonu. Usiedliśmy na miękkim tapczanie pokrytym fioletowym kocem, gdy właścicielka mieszkania poszła do kuchni. Przed nami znajdował się niski stolik kawowy, którego rogi ubite były w spektakularny sposób. Wyglądał, jakby przetrwał obie wojny. Całe pomieszczenie urządzone było dość oryginalnie. Nie miałam pojęcia, jakim cudem w jednym pokoju dziennym udało się zmieścić aż trzy meblościanki...
Moim przemyśleniom przerwał głos gospodyni, która ustawiała na stoliku paterę z pokrojonym sernikiem.
- Przyprowadzić już Agnieszkę, czy dać państwu jeszcze chwilę? - zapytała, atakując nas przerażającym uśmiechem.
- Może ją pani przyprowadzić - odpowiedziałam półgłosem, mierząc podejrzliwym wzrokiem ciasto.
Ostatnim, na co miałam ochotę, było wpieprzanie sernika...
- Pozwól, że ucieknę do kuchni i zostawię was same... - prawnik posłał mi miły uśmiech, po czym zniknął gdzieś za drzwiami salonu.
Raz jeszcze spojrzałam na fioletowy koc, jedną z meblościanek, puszysty sernik...
- Agnieszko, oto Ola - usłyszałam irytujący głos gospodyni.
W progu, obok kobiety, stanęła drobna blondynka. Była naprawdę chuda, a przy tym niska. Jej włosy nie sięgały nawet podbródka. Ścięte były równo, jak od linijki. Tak samo z resztą grzywka, która kończyła się na wysokości brwi. Przyglądała mi się granatowymi tęczówkami, całkowicie obojętnym wzrokiem.
- Wyjdź, Dario. Muszę z nią porozmawiać - odezwała się dziewczynka.
Na jej słowa zmarszczyłam brwi, omal nie wybuchając śmiechem. Pięciolatka wyglądała komicznie, gdy mówiła tonem osoby dorosłej.
Gospodyni posłusznie odeszła, a dziecko zamknęło drzwi salonu. Podeszła do stolika kawowego, spod którego wysunęła pufę, a następnie usiadła na niej, tuż naprzeciw mnie. Mierzyła mnie mroźnym spojrzeniem, nie okazując żadnych oznak radości.
- Jesteś córką Dawida, matka zrobiła ci coś złego i siedzi w więzieniu, wyjechałaś z Polski - powiedziała na jednym wdechu, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Miałam potwierdzić? Czekać na ciąg dalszy? Nie odzywałam się, mierząc ją tępym spojrzeniem. Była ciekawa.
- Tyle o tobie wiem. Powiedz coś jeszcze - wzruszyła obojętnie ramionami, wyczekując mojej odpowiedzi.
- Ja nie wiem o tobie nic. Ty zaczynasz - wyrzuciłam z siebie automatycznie, zapominając, że rozmawiam z pięciolatką.
- Nie znam moich rodziców, mieszkałam z babcią. Babcia umarła, więc wziął mnie twój ojciec. Twój ojciec też umarł, więc... - rękoma wykonała ruch, który wskazać miał na nasze najbliższe otoczenie. - Utknęłam tutaj.
I znów zmierzyła mnie chłodnym spojrzeniem.
- Gdzie mieszkasz? - poruszała jedynie ustami, gdy reszta jej ciała zastygła w bezruchu.
- W Londynie - odpowiedziałam jej szybko, nie będąc w stanie myśleć.
Byłam przekonana, że to moje życie było do bani. Nagle uświadomiłam sobie, iż wcale nie było tak źle...
- Jesteś znajomą Eda Sheerana?
- Co?! - zareagowałam, wyrwana z zamyślenia. - Skąd to pytanie?
- Nieważne. Jesteś za stara, żeby wiedzieć o co chodzi... - westchnęła, zawiedziona.
Wciąż jednak zachowywała swoją poważną postawę.
- Czyżby? - przyglądnęłam się dokładnie jej twarzy, zainteresowana. - Wytłumacz mi więc.
Chciałam nieco przełamać jej ciężki charakter.
- No dobrze. Ed Sheeran jest kolegą Taylor Swift, a Taylor Swift jest... moim światem - jej twarzy nie opuszczała grobowa powaga.
- Za kilka dni Ed i Taylor jadą w trasę po Ameryce - napomknęłam, dokładnie obserwując jej minę.
Kąciki jej ust delikatnie drgnęły. Mimo tego, że blondynka starała się opanować, jej brwi wysoko się podniosły. Otworzyła szeroko ciemne oczy, z trudem powstrzymując wargi przed uchyleniem. Była w szoku.
- Mówisz po angielsku? Choć trochę? - przygryzłam dolną wargę, nie wierząc w to, co planowałam zrobić.
- Mówię. Trochę - przyglądała się dokładnie mojej twarzy, jakby chciała rozszyfrować coś z mej mimiki.
- Chcesz mieszkać tutaj i od święta jeść sernik, czy mieszkać w Londynie i iść na koncert Taylor? - starałam się być poważna, jak ona.
- W Londynie i iść na koncert Taylor - odpowiedziała stanowczo, po czym przełknęła głośno ślinę.
Przytaknęłam, z trudem utrzymując z nią kontakt wzrokowy. Czy ja właśnie zdecydowałam się na adopcję dziecka? Ja? Matko... Ledwo radziłam sobie z opieką nad samą sobą, a teraz niby miałabym kierować życiem pięciolatki. Super.
- Nie wiem, ile czasu zajmuje proces adopcji, dlatego nie jestem w stanie powiedzieć ci, kiedy dokładnie wylecimy z Polski... - dłoń ułożyłam na czole, uświadamiając sobie, co właśnie zrobiłam.
Zdecydowałam, że zostanę matką dziecka, które znam od dziesięciu minut. Świetna decyzja. Godna poważnej, dorosłej kobiety.
- Dlaczego chcesz mnie adoptować? - pytaniem przykuła moją uwagę.
Odpowiedziałam błyskawicznie, jakby powód był oczywisty.
- Bo wiesz, kim jest Ed Sheeran.
Zauważyłam, że uniosła kącik ust. Tyle mi wystarczyło, żeby wiedzieć, iż podjęłam dobrą decyzję.

Spodziewałam się kilku tygodni walki o opiekę nad Agnieszką. Byłam w stanie znaleźć miliony powodów, które czyniłyby ze mnie beznadziejnego prawnego opiekuna. To pięciolatka mogłaby zostać moją matką, nie odwrotnie.
Odwróciłam głowę w prawo, przyglądając się drobnej blondyneczce, która z zainteresowaniem podnosiła się z miejsca, chcąc wyjrzeć przez niewielkie, samolotowe okno. Mimo tego, że była niesamowicie podekscytowana, próbowała jak najlepiej kamuflować emocje.
Dzień po naszym pierwszym spotkaniu, o godzinie szóstej rano, czekałyśmy na start samolotu. Ojciec jeszcze przed śmiercią podpisał kilka dokumentów i załatwił jakieś papiery, które umożliwiały mi szybkie przejęcie opieki nad dziewczynką. Byłam w szoku, gdy okazało się, iż szybkie przejęcie opieki oznacza natychmiastowe zabranie ze sobą dziecka z rodziny zastępczej. Mała była za to w szoku, gdy dowiedziała się, iż do Londynu lecimy z samego rana dnia następnego.
Z torebki wyciągnęłam telefon, po czym przez kilka minut zaciskałam go w dłoni.
Poprzedniego dnia odrzuciłam każde połączenie od Eda. Czułam się z tym okropnie, ale naprawdę nie mogłam z nim rozmawiać, gdy adoptowałam dziecko...
- Cześć - zaczęłam trzęsącym głosem, opuszczając głowę. - Przepraszam, że dopiero...
- Co jest z tobą? - przerwał mi ochrypłym głosem.
Przygryzłam wargę, nie mając pojęcia, co powinnam powiedzieć.
- Dzwoniłem cały dzień, chciałem się spotkać i pożegnać. Dlaczego nie odbierałaś? O co chodzi? - dopowiedział, a w jego głosie słyszałam zarówno zawód, jak i zdenerwowanie.
- Bo... Jestem teraz... - dukałam.
- Za godzinę wylatuję. Mam pożegnać się przez telefon, czy całkowicie omijamy tę część z pożegnaniem? - zapytał z wyrzutem, nie kryjąc złości.
- Zaczekaj, aż wrócę! Proszę! - krzyknęłam, panikując.
Dlaczego dopiero teraz dowiadywałam się, iż opuszcza Europę z samego rana?!
- Aż wrócisz? Skąd wrócisz?
- Jestem... po prostu zaczekaj... zaczekaj, aż wrócę - mówiłam niemal szeptem, mając nadzieję, że Ed zechce mnie posłuchać.
- Nie mogę czekać, Olka. I co więcej... - zatrzymał się na moment. - Chyba nawet nie chcę czekać.
Przestałam oddychać. Uchyliłam wargi, mierząc martwym wzrokiem jeden punkt i zbyt często mrugając. Byłam w szoku.
Na moment spojrzałam w oczy małej dziewczynce, zajmującej miejsce obok.
Miałam zostać dla niej autorytetem. Nie powinnam bawić się w dramatyczne związki, płacz, krótkie rozstania, które i tak kończyłyby się wielkim powrotem... Musiałam z tego wyrosnąć.
- Nie czekaj. To koniec - rozłączyłam się, nie chcąc dać sobie chwili na zmianę zdania.
Po odłożeniu telefonu do torebki, przyglądnęłam się pięciolatce. Powoli rozłożyłam ramiona, chcąc ją objąć. Bacznie obserwowała moje zachowanie. Uniosła jedną brew, widocznie zniesmaczona.
- Nie przytulaj mnie. Nie lubię tego - oznajmiła chłodno.
- Nie chcę cię przytulić. Chcę, żebyś to ty przytuliła mnie - odpowiedziałam jej łamiącym głosem, czując, jak po moich policzkach zaczęły cieknąć krople łez.
Dziewczynka przyglądnęła się dokładnie mojej marnej twarzy. Nie minęła sekunda, a swoimi kruchymi rękoma oplotła mnie w pasie. Zacisnęła tak mocno, że z trudem łapałam oddech. Byłam jej za to naprawdę wdzięczna.

2 komentarze:

  1. Rozdział świetny, chociaż trochę się boję Oli w roli matki :D

    OdpowiedzUsuń
  2. U go girl! Czekam na więcej, baaardzo niecierpliwie <3

    OdpowiedzUsuń